Zdecydowanie nie kochamy tłumów i przeludnionych miast. Jesteśmy natomiast ciekawi świata, dlatego zwykle zbaczamy z utartych ścieżek, często włóczymy się po odludnych terenach a niedostępne zakamarki zawsze nas intrygowały. Uwielbiamy kontakt z przyrodą, szczególnie z ta pierwotną, w nienaruszonym przez człowieka stanie. Jednak pomimo, że lubimy podróżować własnymi drogami i odkrywamy świat po swojemu, nigdy nie czuliśmy potrzeby przekornego bojkotowania wielkich atrakcji turystycznych i omijania ich szerokim łukiem. Wręcz przeciwnie – zawsze kiedy istnieje taka możliwość próbujemy dotrzeć do tych miejsc, chociażby po to by móc samodzielnie ocenić, czy rzeczywiście są czymś wyjątkowym a dopiero potem wyrazić swoją opinię. To prawda, że niektóre ze znanych turystycznych atrakcji robiły na nas większe wrażenie a inne mniejsze. Szczerze jednak mówiąc, jak do tej pory nie zdarzyło się jeszcze by któraś z nich kompletnie nas rozczarowała. To prawda, że hasło „must see” brzmi co najmniej śmiesznie i oczywiście trudno nie zgodzić się z tym, że miejsca masowo odwiedzane przez turystów, często tracą wiele ze swojego uroku. Uważamy jednak, że co by w tej sprawie nie powiedzieć, żadne z nich nie stało się ową turystyczną atrakcją bez powodu i sztuka w tym, by znaleźć sposób lub przynajmniej dać sobie szansę na to, by ten powód dostrzec.
Właśnie dlatego nasz tandem dotarł wreszcie do Puerto Iguazu i dlatego wczesnym rankiem szykowaliśmy się do wizyty przy wodospadach. Wymknęliśmy się z pokoju by nie obudzić śpiących współlokatorów. Na zewnątrz było jeszcze ciemno a śniadanie wliczone w cenę noclegu oczywiście przepadło. Kuchnia była jeszcze zamknięta i nie było miejsca na przyrządzanie posiłku więc ruszyliśmy na dworzec z pustymi żołądkami. Zapakowaliśmy się w pierwszy autobus jadący do wodospadów, który odjeżdżał o 7.20. Cena biletu wynosiła 50 pesos za osobę (przejazd w obie strony). Nie tanio – zważywszy, że odległość od miasta do parku wynosi kilkanaście kilometrów. Przy kasach sytuacja znana chyba wszystkim podróżującym – segregacja turystów ze względu na kraj pochodzenia. Cena za wstęp dla mieszkańców Argentyny – 50 pesos, cena dla zagranicznych turystów 130 pesos. Ta znana praktyka już nawet nie budziła zdziwienia ale w tym parku posunięto się jeszcze dalej. Otóż wywieszono listę państw uprzywilejowanych (Brazylia, Paragwaj, Urugwaj i Wenezuela), których mieszkańcy mogli korzystać ze zniżki! Trudno było powstrzymać niesmak!


Po wejściu na teren parku przeszliśmy przez centrum dla zwiedzających, omijając sklepiki i restauracyjki, gdzie pracownicy dopiero szykowali się do swojego dnia pracy. Zmierzaliśmy wprost na kolejkę, która dowozi turystów do miejsca zwanego „Garganata del Diablo” (Devil’s Throat). W cenę biletu wliczony jest przejazd oraz przepłynięcie łodzią na wyspę, jeśli pozwala na to stan wody. My jednak nie mieliśmy szczęścia i tego dnia łódź nie kursowała. Zanim pociąg ruszył, do kilku osób, które wraz z nami przybyły pierwszym autobusem, dołączyło już tylu ludzi, że wszystkie wagoniki się zapełniły.
Wreszcie w chłodnym i przesiąkniętym wilgocią porannym powietrzu dotarliśmy na miejsce. Zanim jednak się tam znaleźliśmy, to najpierw usłyszeliśmy wodospad. Jego szum jest słyszalny z odległości wielu kilometrów. „Diabelska Gardziel” w całej okazałości ukazuje potęgę i siłę spienionej rzeki Iguazu, która już wcześniej rozlewa się po licznych kaskadach. To tutaj tysiące litrów wody na sekundę spada z niezwykłym impetem ponad osiemdziesiąt metrów w dół, czyniąc to miejsce najwyższym progiem skalnym wodospadu. Z tego też powodu Garganta del Diablo jest uznawany za najbardziej spektakularny punkt obserwacyjny w całym parku. Jednak nam jeszcze bardziej podobały się punkty widokowe, rozmieszczone na ścieżkach spacerowych. Dawały możliwość podziwiania wodospadu w otoczeniu subtropikalnej przyrody. Tysiące kropelek wody, unoszące się wokół potężnych mas opadającej kaskadami rzeki Iguazu, tworzyło tęcze i cudowny, pełen świeżości mikroklimat. Byliśmy zauroczeni i nawet spore ilości turystów, wędrujących ścieżkami nie psuły naszych pozytywnych nastrojów. Być może to wiele tygodni jazdy przez zimne i pozbawione drzew odludzia w Patagonii, sprawiły, że Park Narodowy Iguazu wydawał nam się wręcz rajskim miejscem, otoczony zieloną ścianą lasu, pełen ptaków i zwierząt. Naszym zdaniem Wodospady Iguazu są naprawdę piękne i absolutnie nie żałowaliśmy pieniędzy wydanych na zobaczenie tego miejsca. Nie ominęła nas tez przyjemność spotkania oko w oko z coati. Te pocieszne zwierzęta grasują między turystami w Parku Iguazu niczym uliczne gangi. Nie przepuszczą żadnej okazji by pochwycić jakiś smaczny kąsek! Oczywiście nie należy karmić coati ale turyści nie przestrzegają zakazu. Z tego powodu zwierzęta nie mają żadnych oporów przed kontaktem z ludźmi a czasem bywają nawet agresywne byle tylko dostać to, co im smakuje. W parku po raz pierwszy udało nam się również zobaczyć przepiękne tukany.


Dzień w Iguazu okazał się wspaniały. Cały stres i frustracja spowodowane psującym się kołem poszły w zapomnienie. Chociaż być może właśnie z powodu trudów rowerowej wędrówki, każdy taki dzień potrafiliśmy docenić w dwójnasób. Pomimo, że wodospad nie był w swojej najbardziej atrakcyjnej postaci, gdyż odwiedzaliśmy go w porze suchej, kiedy wody jest mniej, to jednak dzięki temu udało nam się uniknąć tłumów ludzi, co jest zwykle największym problemem. Wodospady Iguazu były kolejnym niezwykłym miejscem z naszej prywatnej listy „must see”, które nas nie zawiodło i które uznajemy za piękne!
W parku zatrzymaliśmy się na piknik, na który zabraliśmy ze sobą różne smakołyki. Potem po powrocie do miasta poszliśmy na pyszne lody i wieczorem na pizzę na kolację. Pieniądze z portfela wypływały z siłą wodospadu ale cóż – to nie miejsce w którym można oszczędzać 🙂
